poniedziałek, 31 marca 2008

Converge - Petitioning the empty sky.

Converge - Petitioning the empty sky.


Strasznie dzisiaj dużo słyszy się muzyki pomyślanej pod publiczkę. Jakieś tam Panic at disco czy inne Green Day'e
(choć początki mieli zacne - wg. mnie - zeszli na psy) których słuchają zbuntowane nastolatki, z poobcinanymi rękawiczkami.
Inni słuchają wielce mrocznych i złych zespołów jak HIM, Bullet for my valentine i ... Metallica :) której osobiście
nienawidzę. Pośród wielu wypacykowanych zespołów, modelowanych przez wielkie koncerny muzyczne na gwiazdy i idoli
młodzieży znajdują się zespoły undergroundowe [choć znane szerszej publiczności], które mają rzesze swoich wiernych fanów. Takim zespołem jest Converge.

Converge, powstało w 1990 roku w Salem (USA, Massachusetts), na początku swojej kariery grywali covery zespołów punk-hardcore'owych.
Ich muzykę ciężko zaszufladkować: pełna łamanych rytmów, dysonansów (a tego emo boy'e i girlsy przecież nie dadzą radę
słuchać :) ), cechuje się także dośc dużą agresją i głębokimi tekstami. Całość prezentuje się nader smakowicie.

Tyle o zespole. Jeśli ktoś chce dowiedzieć się więcej zapraszam na www.convergecult.com. A teraz przejdźmy do właściwej
części tekstu, czyli recenzji.

"Petitioning the empty sky", bo tak zwie się własnie przedmiot recenzji, ukazała się w 1997 roku, nakładem Equal Vision Records . W ich dorobku była to druga płyta długogrająca. Jakie są moje wrażenia?
Słucham owej produkcji od kilku dni i godzina w godzinę jestem nią tak samo urzeczony. Muszę przyznać: jestem tak bardzo
zachwycony tą płytą, że deklasuje ona mojego faworyta pośród dorobku Converge: "You fail me".
Całość zaczyna się od "The saddest day", po samym tytule przeciętny słuchacz mógłby skojarzyć piosenkę z balladą.
Nic bardziej mylnego! Jest szybko, w glosnikach miło piskają dysonanse, irytujący wokal Jacoba i mocne, łamane riffy
sprawiają, że jest to jeden z najlepszych kawałków na "PTES". Pierwszy utwór i pierwszy cios prosto w zęby! Dalej jest
równie ciekawie: miażdżący "Forsaken", "Albatross" z ciekawym refrenem (nie wiem dlaczego, ale gdy go słyszę przypominają
mi się polskie hity lat osiemdziesiątych ;) ). Potem jest "Dead" z ciągnącymi się wokalami, łamanym rytmem perkusji
i czymś co od biedy można nazwać melodyjnym riffem. "Shingles" zaczyna się od niepokojącej gitarowej melodii, tuż po niej
słychać rozdzierający wrzask Jacoba. Okoły połowy utwóru jesteśmy uraczeni pokręconą (to naprawde dobre słowo) wstawką
z cichymi wokalami. Szóstym numerem jest "Buried but breathing", najkrótszy na całej płycie, słychać w nim korzenie Converge,
czyli hc-punk. Mi się to osobiście kojarzy nieco z wczesnym Sick of it All. Panie i panowie ! Nadszedł czas abym Wam zaprezentował
mojego faworyta - "Farewell note to this city" - bo tak się ów zwie, jest jednym z moich ulubionych utwórów Converge.
Nie wiem, czy to początek utówru, grany na basie, czy rozbrajający refren, czy też GENIALNY breakdown podczas niego, czy też
wspaniały i genialny (wiem, wiem powtarzam się) koniec utwóru sprawiają, że chce się do tej piosenki wracać raz po raz.
Tak w ogóle, jest to chyba najbardziej melancholijny kawał muzyki jeśli chodzi o dyskografię Converge.. Od lekko hc-punkowego
"Halo in haystack", "When forever comes crashing" poprzez przełomowe "Jane Doe", ciężkie i pesymistyczne "You fail me" do agresywnego
i szybkiego "No heroes", "Petitioning the empty sky" odróżnia lekka nutka nieuchwytnego smutku i refleksji nad ludzkim losem. Albo ja to tak widzę :)
Płytę kończy "Color me blood red" - dysonans i szepty.. potem słyszymy dość ciekawy i thrashowy riff przeplatany krzykami.
Jeśli jesteś w posiadaniu wydania zremasterowanego (a takie właśnie posiadam) jako bonus dostajesz dwa koncertowe numery.

wtorek, 18 marca 2008

ZOOOOOMBIES!




Jak pisze wikipedia:

Zombie (żywy trup, nieumarły, umarlak) – istota popularna szczególnie w horrorach. Słowo zombie pochodzi prawdopodobnie od afrykańskiego zumbi (fetysz w języku kikongo) lub od nzambi (bóg w języku kimbundu), w Polsce przejęte zostało ono z języka angielskiego; spotkać można się także ze spolszczoną formą zombi. Termin ten rozpowszechnił William Seabrook pod koniec lat 20. XX wieku w swojej książce The Magic Island.

Pojęcie zombie wywodzi się z kultu voodoo, w którym oznacza osobę silnie zniewoloną i ślepo lub nieświadomie wykonującą polecenia osoby kontrolującej, najczęściej będąc pod wpływem środków odurzających. Taki typ zombie był obecny w kulturze od drugiej połowy lat 20. XX wieku do prawie końca lat 60., kiedy to powstał film George’a Romero Noc żywych trupów, w którym zombie przedstawiano jako nieumarłego: osobę martwą, powstającą z grobu i starającą się zaspokoić żądzę krwi poprzez konsumpcję świeżego ludzkiego mięsa lub mózgu. Po sukcesie Nocy żywych trupów taki obraz zombie rozpowszechnił się w kulturze masowej i dziś mało kto kojarzy zombie z voodoo, ponieważ przyjęli się nieumarli w stylu Romera – spotkać można ich w filmach (kolejne filmy z serii żywych trupów czy współczesne filmy dla młodzieży, w których zombies morduje się w bardzo widowiskowy sposób), grach komputerowych (np. Resident Evil, Postal²: Apocalypse Weekend, BloodRayne, Doom 3), grach fabularnych (np. All Flesh Must Be Eaten – gra, w której główną ideą jest występowanie zombies) oraz w literaturze.

Nazwą zombie określa się także gatunek filmu, w którym dominują żywe trupy.


Ostatnio mam wielka faze na zombie i wszystko co z nimi zwiazane - filmy, gry, ksiazki a nawet komiksy. Ba, pisze powoli wlasne opowiadanie o nich. Chciałbym tutaj zaprezentować kilka produktów, które w moim odczuciu warte są czasu. Tekst podzielę na dwie części .


Zacznę od filmow:


DAWN OF THE DEAD

(ŚWIT ŻYWYCH TRUPÓW)

Klasyk. Produkcja G. Romero (a więc prekursora filmow o zombie), starusienka bo starusienka, efekty specjalne marne, gra aktorska czasem bardzo nierowna. Do tego trzeba dodac slabo ucharakteryzowanych zombie, plastikową broń [przyuważyłem na początku filmu tekst w stylu "broń została dostarczona przez The Toy Factory" czy coś takiego] i czasem dziwne rozwiazania w fabule. Ale tu nie o to chodzi. Film ma klimat przez duże K ! Z obrazu od pierwszych chwil sączy sie atmosfera grozy, pierwszy raz w historiach o zombiakach 'zatrudniono' tak wielu umarlaków, efekt całkiem niezly - w scenie gdy glowni bohaterowie lecą helikopterem nad olbrzymim hipermarketem na parkingu wokol niego znajduja sie liczni nieumarli. Szczegolnie podobala mi sie scena - uwaga spojler! - gdy jeden z glownych bohaterow przemienia sie w jednego z tych z ktorymi walczyl. Jesli urodzilbym sie w latach kiedy ten film byl wyswietlany i widzialbym go na srebrnym ekranie - nie wierze, ze bym nie wybiegl z kina z glosnym krzykiem ;) Ogolnie film swietny, w koncu nazwisko rezysera zoobowiazuje.

moja ocena 9/10



28 days later & 28 weeks later

(28 dni pozniej & 28 tygodni pozniej)

Filmy stosunkowo nowe. Wielkie, pozytywne zaskoczenie. Pierwszy z nich opowiada o mezyczyznie ktory budzi sie w klinice, nie za bardzo wiedzac co sie z nim dzialo w ostatnim czasie. Wychodzi na ulice i... tu pierwsze zaskoczenie - miasto jest kompletnie puste. Cała Anglia wydaje sie opustoszała. Bohater kręci się chwile tu i tam aż trafia do kosciola. Tam jest swiadkiem makabrycznej scenki, na posadzcce leżą ciała, wtem jedno z nich.... podnosi głowę... Z drzwi zakrystii wypada ksiądz, glowny bohater chce sie z nim dogadac lecz duchowny przypuszcza na niego atak.. Tak zaczyna się inwazja zombie na Wielką Brytanię. Jestesmy swiadkami wyscigu glownego bohatera o wlasne zycie. Ogladanie jego perypetii sprawilo mi wiele przyjemnosci, wiec gdy tylko sie dowiedzialem ze ow film ma juz sequel postaralem sie by go zobaczec. Musze dodac, muzyka jest takze z wysokiej polki, chociaz to nie jest gatunek za ktorym przepadam.


28 tygodni pozniej...

... wszyscy zainfekowani umieraja z glodu, teren WB wydaje sie w miare bezpieczny. Powracaja pierwsi ludzie, zostaje wydzielone specjalna strefa dla ocalonych, pilnowana przez wojsko niezwyciezonej armii amerykanskiej. Ale od poczatku - film ukazuje nam losy pewnej rodziny ktora ukrywa sie wraz z innymi ocalalymi w starym domu. Oboje zamartwiaja sie losami swoich dzieci ktore wyslali na wycieczke jeszcze przed atakiem zainfekowanych. Podczas spolnego wieczerzania zgromadzeni slysza krzyki dziecka blagajacego o to by je wpuscili. Aby urozmaicic film zaraz po tym nastepuje atak wyglodnialych zombies, sielanka konczy sie, zaczyna sie survival. Nasz hero, wraz ze swoja zona i przybleda biega po calym mieszkaniu, dziecko znika, zona upiera sie aby je znalezc. Znajduje je w jednym pokoju w szafie, bohater wpada za nia, nastepuje atak zombie.. W Donie - bo tak nasz bohater ma na imie - odzywa sie jednak pierwotny instynkt bezwzglednej ochrony swojego zycia. Mimo krzykow i prosb swojej zony zostawia ja w pokoju pelnym zainfekowanych, ucieka co sil w nogach [to Ci dopiero bohater!] oglada sie patrzac w okno, gdzie stoi nadal jego ukochana i krzyczy ile sil w plucach jego imie. Jeszcze jedno zerkniecie - nie ma jej. Udaje mu sie przezyc, szczesliwym trafem jego dzieci zostaja przywiezione do wydzielonej strefy. Jakto dzieci pytaja o mame, Don mowi im, ze zostala zabita przez zainfekowanych. Tutaj nastepuje panie i panowie wielki zonk - matka sie odnajduje! Reszty nie bede zdradzal :)

Mysle, ze te dwa filmy nalezy ogladnac :) obydwu daje po 9/10 :)


LAND OF THE LIVING DEAD
(ZIEMIA ZYWYCH TRUPOW)

Tym razem pan Romero się nie popisał. Film wielce sredniacki dopasowany pod gusta publiki, przewija sie patetyczne bebenie w amerykanski bebenek (przynajmniej ja sie tam czegos takiego doszukalem). Film jest satyra na ludnosc amerykanska [jak dla mnie dosc kiepska, takie jelopy jak oni zasluguja na cos znacznie mniej hmm myslacego niz zombie ;) ], podzial na kasty itp. Otoz nasze ukochane zombiaki wyksztalcily sobie cos na wzor prymitywnej inteligencji, pomrukami i sapnieciami stwierdzaja ze ida na miasto cos zjesc :) Jak glowny bohater stwierdza w jednej z ostatnich scen "szukaja swojego miejsca na ziemii". Ogolnie nie jestem zachwycony, film milo sie ogladalo, ale bez wiekszych rewelacji. Dobra pozycja na piatkowy wieczor z piwkiem i czipsami w garsci.

Moja ocena : 6/10

Poki co tyle o filmach, szkoda tutaj miejsca na pisanie o takich gownach jak trylogia Resident Evil, czego wam oszczedze:)


WOJNA ZOMBIE
Max Brooks
wyd. Red Horse

aa Zauwazylem te ksiazke w empiku i stwierdzilem ze musze ja miec :) Jest to pozycja dosc nietypowa gdyz autor napisal ja w formie... reportazu! Efekt oszalamiajacy, podczas czytania wydaje nam sie, ze ta wojna naprawde miala miejsce! Brniemy przez rozdziały takie jak "Ostrzezenia", "Oskarzenia", najlepszym z nich wydaje sie byc "Wielka Panika" gdzie stadium rozszerzania sie epidemii zombie siega zenitu.
Odbiór psuje miejscami dosc marne tlumaczenie (panie tlumaczu, czyzbys nie wiedzial że hulk oznacza ni mniej ni więcej co wrak? jak mozna takie słowo zostawic nieprzetlumaczone?), przyuwazylem rowniez kilka literowek. Jesli chodzi o wydanie - miodzio. Przychodza mi na mysl wydania Fabryki Slow, kazdy czytelnik orientujacy sie choc troche w fantastyce wie o co mi chodzi. Dla calej reszty wytlumaczenie - mimo tego ze ksiazka jest wydrukowana na tanim papierze, papier ow przyozdabiaja.... plamy krwi:) niby nic takiego, a taki detal cieszy i jeszcze bardziej pozwala nam sie wczuc w atmosfere ksiazki.

Ogolem mocne 7+/10 :)

dalsza czesc juz wkrotce - stay tuned :)