piątek, 23 maja 2008

Black Sheep Wall - I Am God Songs


Powiem tak: TEGO MI TRZEBA BYŁO! Na płytę wpadłem dość przypadkiem, nie spodziewałem się, jaka będzie zawartość. Jak zawsze z moim ultra-optymistycznym podejściem do czegoś nowego (w tym wypadku do muzyki, jakby ktoś nie wiedział) stwierdziłem : posłuchać się pewno da, ale jedno-dwurazowo. Jakie było moje zdziwienie gdy usłyszałem pierwszy numer (Nihility-zapowiada całość..)! Ciężkie, niskostrojone gitary, krzyczący przesterowany wokal, baaaardzo wolne tempo - w końcu to sludgecore:) Czyli to, co wszystkie małe baziki lubią najbardziej. Kolejny track "Care By Carcinogenic" to samo.. wolne tempo, wkręcające gitarowe patenty i ten sam wokal.. Kawałki są długie, przeważnie mają 4-7 minut, choć są także krótsze jak np. "DJewbf348thoqab" - do końca nie wiem co oznacza ta nazwa, but who cares anyway? Jest to muzyczne wprowadzenie do mojego faworyta - Modest Machine ponad siedmiominutowego wałka (dosłownie! najcięższy i najwolniejszy na całym albumie). W tym numerze słychać lekko melodyjną nutę, jeśli można w ogóle mówić o jakiejś melodyjności w nurcie sludge. Nie mogę się nadziwić wokalowi.. to przesterowanie.. Wraz z kumplem (pozdrowienia dla Jacusia! :D ) stwierdziliśmy, że jest to małe oszustwo, podkręcenie umiejętności wokalisty. Co tam, fakt że brzmi to obłędnie - a o to przecież chodzi, co nie? "Modest Machine" uważam za najlepszy kawałek na tej jakże genialnej płycie, zobaczmy co dalej. "My Olden" kolejny muł na siedem minut. Z lekko śpiewnym (nasuwa mi się Converge i taki typ spiewności jaki oni reprezentują:) )wokalem przeplatanym tym, co usłyszeliśmy w poprzednich trackach, ogólnie kolejny, dobry kawał muzyki. Po nim "Lamb Gayy" z fajnym początkiem, kto usłyszy załapie o co chodzi :) Perkusja niemiłosiernie masakruje nasze uszy blastami, wszystko trzeszczy, skrzeczy, bass wibruje w głośnikach, wokal przechodzi w jeden stek krzyków nachodzących na siebie. Po jego zakończeniu nadchodzi czas na kolejny króciutki kawałek-intro. Dwuminutowe "D327ht2qwbref2 5g2" jest swoistym przerywnikiem, dającym nam chwile odpoczynku. Dobrze, że nie taką długą bo nadchodzi "Ten Fucking Billion" kolejny, niestety przedostatni track niosący ze sobą dużą porcję muzycznej agresji i zniszczenia. Ostatni numer "Xiomara" jest jakby podsumowaniem płytki i jej idealnym zakończeniem.



Ktoś powiedziałby, że to wszystko w końcu się nudzi. Byłby wtedy w wielkim błędzie, "I am God Songs" można słuchać i słuchać, przynajmniej takie jest moje zdanie. Minusem, albo i plusem, jest owa wkręcająca monotonność, chociaż mi nie przeszkadza. Osobiście jaram się tą płytą kilka dni bez przerwy :D Jak można scharakteryzować album? jednym dość modnym słowem ostatnimi czasy : (jeden wielki) breakdown! muzyka powolna, walcowata, wkręcająca. W sam raz na odpoczynek po ciężkim dniu, z browarkiem w łapce i słuchawkami na uszach, zamykasz oczy i dajesz się 'wkręcić' w ten sludgecore'owy młyn. Po tym jak zawiodłem się na najnowszym wydawnictwie Job for a Cowboy mam tu taką małą rekompensate ;) . Z niecierpliwością będe czekał na następny popis, mam nadzieje że będzie trzymał formę :).

Mam problem z oceną, mimo tego, że płyta cholernie przypadła mi do gustu na 10/10 jednak nie zasługuję.. Czemu? Poprostu czegoś mi tu brak.. czego dokładnie? Może ktoś posłucha i mi powie :)

9/10


P.S. Nastepny post będzie obiecaną kontynuaacją przeglądu różności dotyczących zombie.

poniedziałek, 31 marca 2008

Converge - Petitioning the empty sky.

Converge - Petitioning the empty sky.


Strasznie dzisiaj dużo słyszy się muzyki pomyślanej pod publiczkę. Jakieś tam Panic at disco czy inne Green Day'e
(choć początki mieli zacne - wg. mnie - zeszli na psy) których słuchają zbuntowane nastolatki, z poobcinanymi rękawiczkami.
Inni słuchają wielce mrocznych i złych zespołów jak HIM, Bullet for my valentine i ... Metallica :) której osobiście
nienawidzę. Pośród wielu wypacykowanych zespołów, modelowanych przez wielkie koncerny muzyczne na gwiazdy i idoli
młodzieży znajdują się zespoły undergroundowe [choć znane szerszej publiczności], które mają rzesze swoich wiernych fanów. Takim zespołem jest Converge.

Converge, powstało w 1990 roku w Salem (USA, Massachusetts), na początku swojej kariery grywali covery zespołów punk-hardcore'owych.
Ich muzykę ciężko zaszufladkować: pełna łamanych rytmów, dysonansów (a tego emo boy'e i girlsy przecież nie dadzą radę
słuchać :) ), cechuje się także dośc dużą agresją i głębokimi tekstami. Całość prezentuje się nader smakowicie.

Tyle o zespole. Jeśli ktoś chce dowiedzieć się więcej zapraszam na www.convergecult.com. A teraz przejdźmy do właściwej
części tekstu, czyli recenzji.

"Petitioning the empty sky", bo tak zwie się własnie przedmiot recenzji, ukazała się w 1997 roku, nakładem Equal Vision Records . W ich dorobku była to druga płyta długogrająca. Jakie są moje wrażenia?
Słucham owej produkcji od kilku dni i godzina w godzinę jestem nią tak samo urzeczony. Muszę przyznać: jestem tak bardzo
zachwycony tą płytą, że deklasuje ona mojego faworyta pośród dorobku Converge: "You fail me".
Całość zaczyna się od "The saddest day", po samym tytule przeciętny słuchacz mógłby skojarzyć piosenkę z balladą.
Nic bardziej mylnego! Jest szybko, w glosnikach miło piskają dysonanse, irytujący wokal Jacoba i mocne, łamane riffy
sprawiają, że jest to jeden z najlepszych kawałków na "PTES". Pierwszy utwór i pierwszy cios prosto w zęby! Dalej jest
równie ciekawie: miażdżący "Forsaken", "Albatross" z ciekawym refrenem (nie wiem dlaczego, ale gdy go słyszę przypominają
mi się polskie hity lat osiemdziesiątych ;) ). Potem jest "Dead" z ciągnącymi się wokalami, łamanym rytmem perkusji
i czymś co od biedy można nazwać melodyjnym riffem. "Shingles" zaczyna się od niepokojącej gitarowej melodii, tuż po niej
słychać rozdzierający wrzask Jacoba. Okoły połowy utwóru jesteśmy uraczeni pokręconą (to naprawde dobre słowo) wstawką
z cichymi wokalami. Szóstym numerem jest "Buried but breathing", najkrótszy na całej płycie, słychać w nim korzenie Converge,
czyli hc-punk. Mi się to osobiście kojarzy nieco z wczesnym Sick of it All. Panie i panowie ! Nadszedł czas abym Wam zaprezentował
mojego faworyta - "Farewell note to this city" - bo tak się ów zwie, jest jednym z moich ulubionych utwórów Converge.
Nie wiem, czy to początek utówru, grany na basie, czy rozbrajający refren, czy też GENIALNY breakdown podczas niego, czy też
wspaniały i genialny (wiem, wiem powtarzam się) koniec utwóru sprawiają, że chce się do tej piosenki wracać raz po raz.
Tak w ogóle, jest to chyba najbardziej melancholijny kawał muzyki jeśli chodzi o dyskografię Converge.. Od lekko hc-punkowego
"Halo in haystack", "When forever comes crashing" poprzez przełomowe "Jane Doe", ciężkie i pesymistyczne "You fail me" do agresywnego
i szybkiego "No heroes", "Petitioning the empty sky" odróżnia lekka nutka nieuchwytnego smutku i refleksji nad ludzkim losem. Albo ja to tak widzę :)
Płytę kończy "Color me blood red" - dysonans i szepty.. potem słyszymy dość ciekawy i thrashowy riff przeplatany krzykami.
Jeśli jesteś w posiadaniu wydania zremasterowanego (a takie właśnie posiadam) jako bonus dostajesz dwa koncertowe numery.

wtorek, 18 marca 2008

ZOOOOOMBIES!




Jak pisze wikipedia:

Zombie (żywy trup, nieumarły, umarlak) – istota popularna szczególnie w horrorach. Słowo zombie pochodzi prawdopodobnie od afrykańskiego zumbi (fetysz w języku kikongo) lub od nzambi (bóg w języku kimbundu), w Polsce przejęte zostało ono z języka angielskiego; spotkać można się także ze spolszczoną formą zombi. Termin ten rozpowszechnił William Seabrook pod koniec lat 20. XX wieku w swojej książce The Magic Island.

Pojęcie zombie wywodzi się z kultu voodoo, w którym oznacza osobę silnie zniewoloną i ślepo lub nieświadomie wykonującą polecenia osoby kontrolującej, najczęściej będąc pod wpływem środków odurzających. Taki typ zombie był obecny w kulturze od drugiej połowy lat 20. XX wieku do prawie końca lat 60., kiedy to powstał film George’a Romero Noc żywych trupów, w którym zombie przedstawiano jako nieumarłego: osobę martwą, powstającą z grobu i starającą się zaspokoić żądzę krwi poprzez konsumpcję świeżego ludzkiego mięsa lub mózgu. Po sukcesie Nocy żywych trupów taki obraz zombie rozpowszechnił się w kulturze masowej i dziś mało kto kojarzy zombie z voodoo, ponieważ przyjęli się nieumarli w stylu Romera – spotkać można ich w filmach (kolejne filmy z serii żywych trupów czy współczesne filmy dla młodzieży, w których zombies morduje się w bardzo widowiskowy sposób), grach komputerowych (np. Resident Evil, Postal²: Apocalypse Weekend, BloodRayne, Doom 3), grach fabularnych (np. All Flesh Must Be Eaten – gra, w której główną ideą jest występowanie zombies) oraz w literaturze.

Nazwą zombie określa się także gatunek filmu, w którym dominują żywe trupy.


Ostatnio mam wielka faze na zombie i wszystko co z nimi zwiazane - filmy, gry, ksiazki a nawet komiksy. Ba, pisze powoli wlasne opowiadanie o nich. Chciałbym tutaj zaprezentować kilka produktów, które w moim odczuciu warte są czasu. Tekst podzielę na dwie części .


Zacznę od filmow:


DAWN OF THE DEAD

(ŚWIT ŻYWYCH TRUPÓW)

Klasyk. Produkcja G. Romero (a więc prekursora filmow o zombie), starusienka bo starusienka, efekty specjalne marne, gra aktorska czasem bardzo nierowna. Do tego trzeba dodac slabo ucharakteryzowanych zombie, plastikową broń [przyuważyłem na początku filmu tekst w stylu "broń została dostarczona przez The Toy Factory" czy coś takiego] i czasem dziwne rozwiazania w fabule. Ale tu nie o to chodzi. Film ma klimat przez duże K ! Z obrazu od pierwszych chwil sączy sie atmosfera grozy, pierwszy raz w historiach o zombiakach 'zatrudniono' tak wielu umarlaków, efekt całkiem niezly - w scenie gdy glowni bohaterowie lecą helikopterem nad olbrzymim hipermarketem na parkingu wokol niego znajduja sie liczni nieumarli. Szczegolnie podobala mi sie scena - uwaga spojler! - gdy jeden z glownych bohaterow przemienia sie w jednego z tych z ktorymi walczyl. Jesli urodzilbym sie w latach kiedy ten film byl wyswietlany i widzialbym go na srebrnym ekranie - nie wierze, ze bym nie wybiegl z kina z glosnym krzykiem ;) Ogolnie film swietny, w koncu nazwisko rezysera zoobowiazuje.

moja ocena 9/10



28 days later & 28 weeks later

(28 dni pozniej & 28 tygodni pozniej)

Filmy stosunkowo nowe. Wielkie, pozytywne zaskoczenie. Pierwszy z nich opowiada o mezyczyznie ktory budzi sie w klinice, nie za bardzo wiedzac co sie z nim dzialo w ostatnim czasie. Wychodzi na ulice i... tu pierwsze zaskoczenie - miasto jest kompletnie puste. Cała Anglia wydaje sie opustoszała. Bohater kręci się chwile tu i tam aż trafia do kosciola. Tam jest swiadkiem makabrycznej scenki, na posadzcce leżą ciała, wtem jedno z nich.... podnosi głowę... Z drzwi zakrystii wypada ksiądz, glowny bohater chce sie z nim dogadac lecz duchowny przypuszcza na niego atak.. Tak zaczyna się inwazja zombie na Wielką Brytanię. Jestesmy swiadkami wyscigu glownego bohatera o wlasne zycie. Ogladanie jego perypetii sprawilo mi wiele przyjemnosci, wiec gdy tylko sie dowiedzialem ze ow film ma juz sequel postaralem sie by go zobaczec. Musze dodac, muzyka jest takze z wysokiej polki, chociaz to nie jest gatunek za ktorym przepadam.


28 tygodni pozniej...

... wszyscy zainfekowani umieraja z glodu, teren WB wydaje sie w miare bezpieczny. Powracaja pierwsi ludzie, zostaje wydzielone specjalna strefa dla ocalonych, pilnowana przez wojsko niezwyciezonej armii amerykanskiej. Ale od poczatku - film ukazuje nam losy pewnej rodziny ktora ukrywa sie wraz z innymi ocalalymi w starym domu. Oboje zamartwiaja sie losami swoich dzieci ktore wyslali na wycieczke jeszcze przed atakiem zainfekowanych. Podczas spolnego wieczerzania zgromadzeni slysza krzyki dziecka blagajacego o to by je wpuscili. Aby urozmaicic film zaraz po tym nastepuje atak wyglodnialych zombies, sielanka konczy sie, zaczyna sie survival. Nasz hero, wraz ze swoja zona i przybleda biega po calym mieszkaniu, dziecko znika, zona upiera sie aby je znalezc. Znajduje je w jednym pokoju w szafie, bohater wpada za nia, nastepuje atak zombie.. W Donie - bo tak nasz bohater ma na imie - odzywa sie jednak pierwotny instynkt bezwzglednej ochrony swojego zycia. Mimo krzykow i prosb swojej zony zostawia ja w pokoju pelnym zainfekowanych, ucieka co sil w nogach [to Ci dopiero bohater!] oglada sie patrzac w okno, gdzie stoi nadal jego ukochana i krzyczy ile sil w plucach jego imie. Jeszcze jedno zerkniecie - nie ma jej. Udaje mu sie przezyc, szczesliwym trafem jego dzieci zostaja przywiezione do wydzielonej strefy. Jakto dzieci pytaja o mame, Don mowi im, ze zostala zabita przez zainfekowanych. Tutaj nastepuje panie i panowie wielki zonk - matka sie odnajduje! Reszty nie bede zdradzal :)

Mysle, ze te dwa filmy nalezy ogladnac :) obydwu daje po 9/10 :)


LAND OF THE LIVING DEAD
(ZIEMIA ZYWYCH TRUPOW)

Tym razem pan Romero się nie popisał. Film wielce sredniacki dopasowany pod gusta publiki, przewija sie patetyczne bebenie w amerykanski bebenek (przynajmniej ja sie tam czegos takiego doszukalem). Film jest satyra na ludnosc amerykanska [jak dla mnie dosc kiepska, takie jelopy jak oni zasluguja na cos znacznie mniej hmm myslacego niz zombie ;) ], podzial na kasty itp. Otoz nasze ukochane zombiaki wyksztalcily sobie cos na wzor prymitywnej inteligencji, pomrukami i sapnieciami stwierdzaja ze ida na miasto cos zjesc :) Jak glowny bohater stwierdza w jednej z ostatnich scen "szukaja swojego miejsca na ziemii". Ogolnie nie jestem zachwycony, film milo sie ogladalo, ale bez wiekszych rewelacji. Dobra pozycja na piatkowy wieczor z piwkiem i czipsami w garsci.

Moja ocena : 6/10

Poki co tyle o filmach, szkoda tutaj miejsca na pisanie o takich gownach jak trylogia Resident Evil, czego wam oszczedze:)


WOJNA ZOMBIE
Max Brooks
wyd. Red Horse

aa Zauwazylem te ksiazke w empiku i stwierdzilem ze musze ja miec :) Jest to pozycja dosc nietypowa gdyz autor napisal ja w formie... reportazu! Efekt oszalamiajacy, podczas czytania wydaje nam sie, ze ta wojna naprawde miala miejsce! Brniemy przez rozdziały takie jak "Ostrzezenia", "Oskarzenia", najlepszym z nich wydaje sie byc "Wielka Panika" gdzie stadium rozszerzania sie epidemii zombie siega zenitu.
Odbiór psuje miejscami dosc marne tlumaczenie (panie tlumaczu, czyzbys nie wiedzial że hulk oznacza ni mniej ni więcej co wrak? jak mozna takie słowo zostawic nieprzetlumaczone?), przyuwazylem rowniez kilka literowek. Jesli chodzi o wydanie - miodzio. Przychodza mi na mysl wydania Fabryki Slow, kazdy czytelnik orientujacy sie choc troche w fantastyce wie o co mi chodzi. Dla calej reszty wytlumaczenie - mimo tego ze ksiazka jest wydrukowana na tanim papierze, papier ow przyozdabiaja.... plamy krwi:) niby nic takiego, a taki detal cieszy i jeszcze bardziej pozwala nam sie wczuc w atmosfere ksiazki.

Ogolem mocne 7+/10 :)

dalsza czesc juz wkrotce - stay tuned :)


niedziela, 9 grudnia 2007

The Forgotten Archetype - Self Titled


Ostatnimi czasy podczas poszukiwania nowych doznań muzycznych (jednak nie wykraczających poza to, co lubię) natknąłem się na kapelę o jakże wszystko mówiącym tytule "The Forgotten Archetype". Szukajac w Internecie jakichkolwiek informacji na ich temat dowiedziałem się, iż jest to kapela dwu osobowa.. Do tego cholernie młoda. Dwóch młodzianów tworzy całkiem przyzwoite kawałki przy użyciu gitary, basu, dwoch wokali (jeden spiewa, ryczy,kwiczy, drugi natomiast rapuje od czasu do czasu)jakichs klawiszy i automatu perkusyjnego. Całość uznana była za "zabawną". Cóż, nie omieszkam skosztować kawałka tego ciasta. Po odpalieniu płytki.. Pierwsze zaskoczenie. A któż to tak miło napierdala? Zaraz potem - w opozycji - ultra melodyjna, wzbogacona klawiszami i przesterowanym wokalem wstawka. Słucham oczarowany, co będzie dalej. Docieram w końcu do wstawki rapowanej... Nie za bardzo lubię takie praktyki i nie znam się na tym. Jednak w ich wykonaniu mi się podoba (nie wspominając o -notabene zabawnym- tekscie :" I got a tape, with your name on it. Don't be sleazy motherfucker"- jakie to prawdziwe, prawda?). Po "Through the Gates" nastepuje "Feast upon the Beast", kolejny numer z chwytliwymi patentami (a to tygrysy lubią najbardziej) przeplatanymi nawalanką. Ogólnie całokształt można nazwać muzycznym AD/HD. Takim ogrom pomysłów nie może się pochwalić każda kapela. Moim faworytem jest niezaprzeczalnie "Party Here Tonight", imho najlepszy kawał muzyki na płycie, ultra chwytliwy, z przejmującą końcówką. Świetny jest też "Dreams" z początkiem którego nie powstydziłby się żaden król disco-polo. Gdzieś w środku dostajemy wzruszającą muzycznie wstawkę na klawiszach z samplem z jakiegoś filmu [mimo wszystko nie udalo mi się zidentyfikować z jakiego to] przedstawiającego rozmowę kobiety z mężczyzną. "Oh God! what am I doing here?! I hate this state, I hate the sunshine, I hate ocean..". Nie wiem jak inni, ale ja lubię takie urozmaicenia. Neverland - kawałek do którego chłopcy nakręcili teledysk również daje radę. Polecam znaleźć na judetubie to video, smiech gwarantowany :) A słowa "I trying to beign a pirate!" długo zapadają w pamięć:) Potem nastepuje sprawdzona formuła czyli melodyjnosc przeplatana rozpierdzielem. Na uwage zasluguje takze "As the sun rises" mimo tego, ze uwazam go za kawalek wielce średniacki.. urzeka mnie najczystsza wstawka na calej plycie, gdzie glowny wokal spiewnym glosem wypowiada tytuł piosenki :) Całość kończy "Keep on Truckin' " który prócz początkowych motywów nie za bardzo mi leży.

Jak całość ocenić? Jest to naprawne sprawna kombinacja roznych gatunkow muzycznych. Zabawna zarówno pod wzgledem muzycznym jak i lirycznym. No i te niszczące przerwyniki przypominające nam o czasach które już nigdy nie powrócą, o czasach nintendo, amigi i commodore c64 :)

Moja ocena 8/10.

Dastardly & Muttley in their flying machines.



Niech się schowają wszystkie nowe bajki - tych dwóch matołków rozpieprza na puzzle większość nowych produkcji. Animacja nie taka nowa, [jak dla mnie ] z 1969 roku [toż to jeszcze wtedy Elvis żył! :mrgreen: ) opowiada ona o eskadrze lotników którzy chcą złapać gołębia pocztowego, niosącego w swojej torbie pocztowej jakiś ważny meldunek. Akcja dzieje się ok I WŚ. Chłopaki ze szwadronu sępa wymyslają coraz to nowe pułapki na gołębia :) Czasami tak absurdalne że w oczach stają nam łzy ze śmiechu:) Polecam wszystkim, czy to starszym czy to młodszym.

ciekawostka:

-Podczas całego serialu szwadron sępa rozpieprza w drobny mak 182 samoloty, 2 balony, jeden statek, jedna stacje benzynową oraz pociąg :D

- imię Muttley jest grą słów : Mutt - dureń, błazen, zakuty łeb.


Zaintrygowanym polecam youtube'a ;) można tam znaleźć kilka całych odcinków.


p.s. O ile się nie mylę, to w francuskiej wersji bajka sie zwała "Satana el diabolo".

Hate. Malice. Revenge.


All Shall Perish powstal w 2002 roku w Oakland (USA, a jakże, a zeby
bylo szczegolowiej ~> California). Chłopaki, sztuk pięc, grają
wypierdalający z trampek deathcore (choć czasem słychać coś na kształt
death/grindu, trudno wytłumaczyc ~> trzeba usłyszeć). Póki co wydali
dwie długograjki. Dzisiaj zajmę się zrecenzowaniem tej pierwszej :
Hate. Malice. Revenge.

Pierwszy raz z tą pozycją spotkałem się jakiś czas temu. Myślę sobie :
"eee tam, pewno jakieś kolejne dupne granie nicponi z hameryki". Po
włączeniu płytki długo nie mogłem dojść do siebie. W glowie kołatała tylko jedna myśl. "To to jest aż tak
dobre?"

Po kolei. Pierwszy numer - "Decontruction" - cichy bulgot wokalisty,
zwiększający z sekundy na sekundę swoją głośność, gitara, wejście
opętanej perki i jedziemy dalej! Pierwszy track jest doskonałą
zapowiedzią tego, co się będzie z nami działo przez następne 7
kawałków :) "Laid to Rest" jest drugi, jakoś niespecjalnie leży mi ten
numer, poprostu świetnie wykonana robota, bez żadnych rewelacji. No i
teraz zbliżamy się do mojego osobistego faworyta .. "Our Own Grave".
Początek - masterpiecie, melodyjny riff przeplatany grobowym
growlingiem trwa przez kilkanascie sekund poczym nastepuje 'muł
właściwy' całość jest utrzymana w umiarkowanej prędkości, raz
szybciej, raz wolniej, ogolnie zajebiście :) Jak dla mnie, najlepszy
(zaraz obok "Never Ending War" - ale o tym później) numer na "Hate.
Malice. Vengance". Kolejne jest "The Spreading Disease", jest coraz
bardziej agresywnie i szybko, Craig Betit -BTW: opuścił szeregi ASP po
HMR- robi swoim głosem naprawdę dobrą robotę. "Sever the Memory" imho,
jest najbardziej pesymistycznym kawałkiem na całym albumie,
zawierającym cholernie dużo prawdy o tym co się dzieje dookoła nas.
"For Far Too Long" podobnie jak "Laid to Rest" niespecjalnie mi
przypadł do gustu. Szczególnie fajny jest moment od 1:05 do 1:15,
posłuchajcie tego tempa :) Jak wyżej wspomniałem "Never Ending War"
jest kolejnym killerem na HMV, trudno mi go opisać.. poprostu wyjebka
:) trzeba usłyszeć. Ostatni utwór "Herding the Brainwashed" jest tylko
potwierdzeniem na to, że chłopaki nie zwalniają ani na chwilę. Kolejny
wałek który trzeba usłyszeć.


Cóż więcej mówić, jedna pozycja z mojego albumowego top 10 ever, być
może nie ocenię jej tak obiektywnie, jak powinienem, ale to tylko
dlatego że jestem zaślepiony miłością do ASP :) A jeśli ktoś będzie na
nich bluzgał.. pozostaje tylko zacytowanie "For Far too Long" ...

"I won't listen to your lies any longer" :)


P.S. dziwi mnie cholernie jedno.. mianowicie zauwazylem, że czesto w
prasie (szczegolnie tej rodzimej) ASP jest porównywany do...
Frontside'a... imho panowie z F. mogą conajwyżej sprzątać puszki po
wymiataczach z ASP :D

Ocena 9+/10

The Elephant Man


Hyh, no to zmajstrowalem sobie bloga, aby pisac o tym co -subiektywnie- dobre. Traktuj tego bloga tylko jako zamilowanie do pisania (takich bzdur) :)

n'dżoj.


Dopiero co ogladnalem "The Elephant Man" Lynch'a i postanowilem się podzielić wrażeniami. Z ciekawosci go sobie odpaliłem, wiedząc wczesniej co nieco o Johnnie Merricku (z kawałków Mastodona; "Joseph Merrick"-tak nawiasem mowiac, cos im sie chyba z imieniem popierdolilo i "Elephant man"- polecam, szczegolnie ten drugi.). Tak wiec wlaczam film i pierwsze zaskoczenie - stylizacja na obraz starej daty, czarnobialy, z archaiczną(choć genialną!) muzyką, całość przedstawiona jest jakby na starej kliszy filmowej, po ktorej latają od czasu do czasu różne przeszkadzajki. Wszystko to sprawia, iż od pierwszych scen czuć narastający hmm.. niepokój? Przynajmniej tak bylo w moim przypadku. Jak ogolnie filmy nie wplywaja na moje odczucia, tak ten mnie nielicho zaniepokoił. Cóż, czego jak czego, ale klimatu nie można mu odmówić. Teraz coś o fabule, bo ja tu pierdu pierdu..

Predstawiony obraz jest filmem biograficznym, opartym na faktach z życia Josepha Merricka(okropnie zdeformowanego dwudziestojedno letniego anglika) spisanych przez jego lekarza Fredericka Treves'a. Ów lekarz przypadkiem trafia na jarmarczne pokazy dziwadeł, zaciekawia go szyld mówiący o przerażającym człowieku-słoniu. Niestety, nie jest mu dane zobaczeć owej istoty gdyż policja rozgania wszystkich ciekawskich a "właścicielowi"(swietna rola, z dość dużym pierwiastkiem szaleństwa) zabrania pokazywać czegoś tak ohydnego. Mimo tego Treves nie poddaje się i w końcu po zapłaceniu włascicielowi ten zgadza się udzielić prywatnego show. Będąc w piwnicach, gdzie Merrick egzystuje. Tam, widząc okropny widok lekarz płacze nad losem istoty. Po kolejnym pobiciu Johna przez swojego pana trafia on do szpitala Treves'a, gdzie jego historia ma się na dobre zacząć. W dużym skrócie, okazuje się on człowiekiem o bogatym wnętrzu, kulturalnym i uzdolnionym. Jakie są jego dalsze dzieje? Zobaczcie sami, naprawdę warto.

Co do gry aktorskiej, sam Hopkins (Treves) wystarcza zeby zrobić dobry film. Mimo że po zobaczeniu wszystkich części Hannibala (prócz "Rising'a" w którym A.H nie grał) o jeden raz za dużo, spodobała mi się jego kreacja, grzecznego dżentelmena, ktory w koncu spostrzega iż nie jest lepszy od wczesniejszego ''własciciela'' Merricka.

Do tego wszystkiego dochodzi-tak jak wspomnialem- genialny klimat, swietne zdjecia, muzyka no i rezyseria... która również mówi sama za siebie.

W skali od 1 do 10... niech będzie 9/10 :)